Znany rosyjski analityk wojskowy Paweł Felgenhauer w wywiadzie dla Webnalista twierdzi, że wojna w Korei jest niemal nieuchronna. Paweł Felgenhauer uważa, że ryzyko konfliktu militarnego na linii Rosja–Zachód wcale nie zmalało przez ostatnie lata i że konflikt rozpocznie się prawdopodobnie od starcia myśliwców nad Bałtykiem.
Czy, Pana zdaniem, należy poważnie się liczyć z groźbami Donalda Trumpa, że raz na zawsze trzeba rozwiązać problem Korei Północnej albo z groźbami przywódcy Korei Kim Dzong Una, że trzeba wydać „imperialistom” wojnę na śmierć i życie?
Tak. Ani jeden, ani drugi nie żartują. Jednak wydaje mi się, że obecnie Waszyngton stawia na rozwiązanie konfliktu za pomocą nacisków dyplomatycznych, głównie na starych sojuszników Korei – Chińczyków, tak aby ci utemperowali zapędy młodego Kima. Nie jestem jednak pewien, czy uda się zmusić Pjongjang do rezygnacji z rozbudowy arsenału nuklearnego. A im większe Koreańczycy będą robili postępy w technologiach nuklearnych, tym większe będzie ryzyko, że USA jednak zdecydują się na ich powstrzymanie. Moim zdaniem ryzyko militarnego konfliktu Korea Północna–USA w ciągu dwóch najbliższych lat jest bardzo, bardzo wysokie. Wojna z Koreą Północną jest dla Donalda Trumpa tym, czego potrzebuje – „małą zwycięską wojną”, tak aby po pokonaniu reżimu Kima triumfalnie wkroczyć do Pjongjangu i pokazać całemu światu, że jest twardzielem.
Jak to może wyglądać w przypadku, gdyby Stany Zjednoczone zdecydowały się uderzyć?
Bezpośrednie uderzenie Stanów Zjednoczonych na Koreę Północną jest bardziej niż możliwe, ale jeszcze nie teraz. Jeden czy dwa lotniskowce, które Amerykanie mają w pobliżu, nie wystarczą do zadania poważnego ciosu Pjongjangowi. Do przełamania obrony północnych Koreańczyków USA będą musiały zgromadzić cztery lub pięć lotniskowców, a na to potrzeba czasu. Nawet gdyby Donald Trump obudził się dziś rano i napisał na Twitterze, że uderzamy na Koreę Północną, to i tak na przygotowania potrzeba co najmniej tygodnia. Taka akcja jak w Syrii, gdzie Trump nakazał atak na bazę syryjskiego lotnictwa za pomocą tomahawków, tu nie wchodzi w rachubę. Trzeba będzie nie tylko zniszczyć militarną infrastrukturę północnej Korei, ale również jednostki wojskowe. Być może będzie nawet trzeba uciec się do interwencji lądowej.
Jak będzie wyglądać odpowiedź północnej Korei? Czy ten kraj da się pokonać?
Atak na Pjongjang oznacza wojnę. Wojnę na pełną skalę na Półwyspie Koreańskim. Północna Korea natychmiast odpowie atakiem na Koreę Południową i na jej stolicę – Seul, być może również zaatakuje Japonię.
Niektóre elementy koreańskiej infrastruktury wojskowej da się zniszczyć bez większych kłopotów. Na przykład stanowiska do wystrzeliwania rakiet balistycznych dalekiego zasięgu czy też do wystrzeliwania satelitów kosmicznych. Z rakietami małego i średniego zasięgu kłopotów może być więcej, ale i one są dla nowoczesnej amerykańskiej broni łatwym celem. Koreański reaktor atomowy też da się zniszczyć. Skażenie promieniotwórcze? Tak, będzie, ale ponieważ moc reaktora jest mała, więc skażenie po jego zniszczeniu będzie minimalne. Katastrofa na miarę Czernobyla się nie wydarzy.
Moim zdaniem w razie działań wojskowych na pełną skalę reżim Kim Dzong Una czeka szybki rozpad i upadek. Każda oznaka słabości reżimu, wywołana zewnętrzną interwencją – i mieszkańcy Korei Północnej zaczną „polowanie” na swoich byłych przywódców/oprawców.
Czy sądzi Pan, że w razie poważnego konfliktu zaangażują się Japonia, Chiny i Rosja?
Wydaje mi się, że Japonia zgodzi się na wykorzystanie jej baz w przypadku, gdyby wojsko Kim Dzong Una wykonało pierwszy ruch. W innym przypadku – pozycja Tokio pozostaje wielką niewiadomą. Jeżeli chodzi o reakcję Chin i Rosji, to, moim zdaniem, ani Moskwa, ani Pekin nie chcą wojny i będą się przyglądać z boku. Federacji Rosyjskiej wojna nie jest potrzebna, a Chiny nabierają coraz większego dystansu do kraju rządzonego przez Kim Dzong Una. Dlaczego? Dziś nie są ani lata 50. XX stulecia, ani 60. i 70. Wojny dziś prowadzi się inaczej, więc wygląda na to, że Pekin już nie potrzebuje tak bardzo strefy buforowej, która oddzielałaby go od Korei Południowej, gdzie stacjonują wojska amerykańskie. Prawdopodobnie dzisiejsi przywódcy Chin odczuliby ulgę, gdyby ta nieobliczalna Korea Północna zniknęła z mapy świata.
A co po upadku Kima?
Upadek reżimu Kima będzie oznaczał powstanie jednej Korei. Kraj nareszcie się zjednoczy, tak jak to kiedyś zrobiły Niemcy, tak jak to kiedyś zrobił Wietnam. Jednak zjednoczenie Korei wcale nie przyniesie szczęścia i dobrobytu Korei Południowej – będzie to bardzo, bardzo kosztowne przedsięwzięcie.
Ostatnio w Internecie pojawiły się informacje, że Rosja gromadzi wojska na granicy z Chinami i Koreą.
Ministerstwo Obrony Rosji tłumaczy się tym, że broń była transportowana koleją na ćwiczenia w Buriacji. Moim zdaniem wojskowi mówią prawdę, bo Kreml jest o wiele bardziej zainteresowany Syrią, Ukrainą, a nie tym, co się dzieje w Korei. Pozycja Moskwy w sprawie Korei jest budowana w oparciu o to, co robi Pekin. Dlatego musimy zaczekać na to, co powiedzą Chińczycy. Zresztą jestem przekonany, że Kreml będzie się trzymał z daleka od tego konfliktu.
A jakie, według Pana, istnieje zagrożenie i potencjalne skutki tego konfliktu dla Europy?
Zaangażowanie Waszyngtonu w Azji oznacza, że europejskie sprawy staną się dla Amerykanów mniej ważne, co Moskwa oczywiście będzie mogła wykorzystać, choćby na Ukrainie. Na przykład w lecie Kreml może znowu spróbować bardziej aktywnie zaangażować się w Donbasie.
Czyli Pana zdaniem może dojść do tego, że po wybuchu wojny w Korei ponownie rozpoczną się militarne działania w takich miejscach jak Donbas czy Karabach?
Jestem przekonany, że Waszyngton za większe zagrożenie uznaje Kim Dzong Una i jego ambicje zbudowania międzykontynentalnej rakiety balistycznej, zdolnej do przenoszenia głowic atomowych i zagrażającej Stanom Zjednoczonym, niż problemy Donbasu.
Jak Pan ocenia militarny potencjał Ukrainy? Czy Ukraina byłaby w stanie pokonać separatystów w Donbasie?
W pobliżu Donbasu są rozlokowane dwa korpusy sił zbrojnych Federacji Rosyjskiej, tworząc armię pancerną. Sztab armii znajduje się w Nowoczerkasku. Te korpusy, oczywiście, są gotowe do podjęcia działań wojennych, ale tak naprawdę na pełną inwazję na teren Ukrainy brak im sił. Z kolei ukraińskich jednostek wojskowych po drugiej stronie frontu jest więcej, a ilość broni jest mniej więcej na tym samym poziomie, czyli mamy impas.
W Kijowie bardzo dobrze rozumieją, że w razie sukcesu ukraińskich wojsk w Donbasie separatystom pomoże Rosja, tak jak to już miało miejsce w czerwcu 2014 roku. Ukraińskiej armii udało się wówczas pokonać separatystów, po kilku tygodniach Donbas znów miał się stać ukraiński, ale… Kreml postanowił pomóc separatystom. Skończyło się na rosyjskiej pomocy militarnej i porażce Ukraińców.
Jak długo może trwać ten impas na Ukrainie?
Rosja może zdecydować się na ponowną interwencję na Ukrainie, jeżeli w tym kraju np. rozpocznie się głęboki kryzys polityczny i państwo pogrąży się w chaosie. W takich okolicznościach Kreml może zacząć rozkręcać działalność na Ukrainie i w Donbasie, tak aby „ratować” rosyjską ludność przed ukraińskimi narodowcami. Może dojść do inwazji i „uwolnienia” Odessy, nie będzie to żaden atak w kierunku Kijowa czy Mariupola, ale desant piechoty morskiej i spadochroniarzy na Odessę i następnie marsz do granicy z Mołdawią.
Czy znaczy to, że rośnie ryzyko konfrontacji z Zachodem?
Ryzyko, że dojdzie do konfliktu pomiędzy Rosją a Zachodem jest ciągle wysokie, szczególnie po 2014 roku. Jednym z punktów, gdzie może dojść do bezpośredniej militarnej konfrontacji Rosji i państw zachodnich, jest Syria. Kolejne punkty zapalne, gdzie wojskowym mogą puścić nerwy, to region bałtycki albo Morze Czarne. Konfrontacja nieuchronnie skończy się konfliktem wojennym, z kolei ten może oznaczać albo wojnę ogólnoeuropejską, albo nawet światową.
Na terenie krajów bałtyckich oraz Polski stacjonują jednostki NATO. Czy to jest gwarancja, że Kreml nie zaryzykuje podjęcia działań zbrojnych wobec tych krajów?
Dlaczego? Łatwo można sobie wyobrazić, jak dochodzi do starcia myśliwców… Oczywiście, że rosyjscy wojskowi liczą się z tym, że w razie konfliktu bataliony NATO nie pozostaną bierne i będą walczyć, jednak Rosja może skoncentrować w regionie tylu żołnierzy, że stosunek sił będzie 6:1 na naszą korzyść. Jednak na razie jestem pewien, że nasi wojskowi nie mają zamiarów inwazji na Tallin czy Rygę albo na przejęcie od Polaków korytarza do Kaliningradu przez Suwałki.
Nie mają zamiarów? A co z koncentracją kolejnych jednostek wojskowych w regionie bałtyckim?
Nie mają. Co prawda plany pewnie są, ale jednak są to tylko plany. Do ich realizacji mogłoby dojść tylko w razie poważnego kryzysu polityczno-militarnego.
Takim kryzysem mógłby być rozpad Unii Europejskiej?
Nie, chyba nie… Nawet rozpad Unii nie byłby powodem do militarnego starcia.
Spróbujmy jednak wyobrazić sobie, jak wyglądałby taki konflikt zbrojny na osi: Polska, kraje bałtyckie z udziałem NATO – a Rosja. Od czego mógłby się rozpocząć, jak by wyglądał i czym by się skończył?
Kryzys, jak już wspomniałem, może się rozpocząć od starcia myśliwców nad Bałtykiem, następnie decyzja Zachodu wprowadzenia w regionie obszarów zakazanych dla rosyjskiego lotnictwa, następnie walki powietrzne. W podobnej sytuacji Kreml mógłby się zdecydować na utorowanie drogi do Królewca przez Suwałki.
Podsumowując: ten konflikt, jeżeli do niego dojdzie, w znacznej mierze będzie się rozgrywał w powietrzu i na morzu, na lądzie natomiast będzie intensywnie wykorzystywana tzw. broń inteligentna. Chociaż – trzeba przyznać – nasza armia dotychczas woli walczyć tradycyjnie, korzystając np. z takich artyleryjskich systemów rakietowych jak np. Grad.
Kiedyś powiedział Pan, że najlepszym pomysłem jest kupienie mieszkania im dalej od Europy, Rosji i Stanów Zjednoczonych, tym lepiej. Nadal Pan tak uważa?
Nadal tak uważam. Najlepiej w Nowej Zelandii albo na Tasmanii, na wypadek większego konfliktu nuklearnego pomiędzy mocarstwami. Tam jest najmniejsze ryzyko opadów promieniotwórczych. Warto o tym pamiętać.
Paweł Felgenhauer – rosyjski analityk wojskowy i publicysta. W 1975 r. ukończył Uniwersytet Moskiewski, w 1988 r. uzyskał stopień kandydata nauk na Akademii Nauk ZSRR. Publikował na tematy związane z polityką międzynarodową i zagadnieniami wojskowymi. Związany był z pismami takimi jak „Niezawisimaja Gazieta” czy anglojęzyczny „The Moscow Times”, obecnie jest publicystą dziennika „Nowaja Gazieta”. Felgenhauer w czerwcu 2008 roku przepowiedział, że prezydent Rosji Władimir Putin zdecyduje się na rozpoczęcie wojny z Gruzją; pomylił się, sądząc że gruzińskie siły zbrojne będą w stanie stawiać dłuższy opór. Felgenhauer jest również jednym z analityków amerykańskiego think-tanku The Jamestown Foundation.